Jak wpadłam we własną pułapkę…

Mam dzisiaj znowu taki dzień, że wyjadam majonez łyżką wprost ze słoika. Pełnia. Ostatnia przed moimi urodzinami, mam więc egzystencjalne kombo.

Miałam ostatnio lekki „dołek”. Poczucie niemocy, którego nie cierpię. Czasami muszę się przeczołgać przez paskudne emocje by coś zrozumieć.
Znacie tych ludzi, których czasami wszystko denerwuje? Przeszkadzają im nieistotne detale i są jak człowiek na ostrym kacu którego wkurza że kot głośno tupie. Tyle, że to nie kot i nie otoczenie jest winne a jemu się obrywa.
 Ostatnio i mnie wszystko wkurzało, a tak naprawdę to ja wkurzałam siebie.
Na szczęście przeszło. Dzisiaj wybrałam się do biblioteki po książkę. Chciałam napisać tekst, a swój egzemplarz komuś dawno pożyczyłam i nie pamiętam komu. Myślę sobie – wypożyczę, przeczytam to czego nie jestem na 100% pewna i będzie cacy. W ten sposób skończę jeden tekst i będę mogła na dodatek napisać kolejny odcinek cyklu o książkach które polecam.
A tu ZONK. Książka jest w katalogu, ale w bibliotece nie potrafią tego egzemplarza odnaleźć. Jeśli po zmarnowaniu przedpołudnia na ten bezsensowny spacer nie wybuchłam, to znaczy że wszystko jest już  w normie. Bo ten jeden klocek domina może i spadł na rządek stojący za im, ale go nie przewrócił.
Więc od początku. Siedząc we Lwowie dostałam wiadomość w której czytelniczka napisała że esencja na porost włosów o której kiedyś pisałam  jest pierwszym co pomogło jej zahamować wypadanie kosmyków i bardzo mi za informację o niej dziękuje. Spontanicznie sprawdziłam więc sobie ile osób z moim ciasteczkiem (plik cookie) w przeglądarce kupiło w tym miesiącu esencję Andrea.
I zobaczyłam osiem konwersji na telefony Xiaomi z Aliexpress. To nie był nawet tydzień od publikacji mojej recenzji. W pierwszej chwili się ucieszyłam, że wow i kurczę – takie zaufanie wśród czytelników to skarb, bo wydać z czyjegoś polecenia od pięciuset do tysiąca złotych nie namyślając się nad tym długo to wyjątkowa sprawa. Z drugiej strony – poczułam przeogromny ciężar odpowiedzialności na swoich barkach.
I ten ciężar wgniótł mnie w ziemię.
Codziennie dostaję od Was mnóstwo wiadomości. W większości niesamowicie inspirujących i takich po których wytrzeszczam oczy z podziwu do Was. Staram się też w miarę możliwości spotykać z Wami na jakiejś kawie czy czymś w tym rodzaju gdy jestem w nieznanych sobie miastach. Miło wspominam na przykład spotkanie z Agnieszką, która między innymi pod wpływem lektury mojego tekstu zmieniłaś się, nie jesteś taka jak kiedyś! podwyższyła swoje stawki za korki z matmy których udziela. A ich wcale nie zrobiło się mniej. Takie poczucie że swoim tekstem pośrednio lub bezpośrednio motywuję kogoś do podjęcia decyzji wpływającej na jakość jego życia jest czymś nie do opisania. Gdy o czymś takim czytasz – czujesz się niesamowicie. Gdy słyszysz to od tej osoby na żywo… Nie znam słów oddających to uczucie.
Piszę bloga dla jasno określonego czytelnika. Do siebie, tylko trochę wcześniej. Adresatem każdego z tekstów jestem ja kilka leveli niżej. Jeśli piszę o tym jak pokonałam anemię – piszę to do Ani która jeszcze anemię ma. Tak samo z tekstem o czymkolwiek innym – adresatem jest Ania jakiś czas wcześniej.
 Ta Ania nie kupi ściemy, nie uwierzy w byle co. Nie przeszkadza jej ostre słowo i czasami potrzebuje by ktoś nią potrząsnął. Wyczuwa fałsz na kilometr i szuka autentyczności. Macha ręką na mało profesjonalne zdjęcia i nawet nie zauważa plamy po sosie do pizzy na sukience, bo sama pewnie jakąś podobną właśnie sobie sprawiła. 
Więc piszę patrząc jej w oczy i tak naprawdę tylko jej zdanie się dla mnie liczy. Ona może się nawet na mnie obrazić i pieprznąć klapą laptopa, ale wiem że zasiałam w niej jakieś takie małe ziarenko i wróci.
I widzę, że to procentuje. Osiągnęłam coś, z czego jestem niesamowicie duma. Nie mam na myśli tych piętnastu milionów odsłon na liczniku, które dzisiaj mi stuknęły. Myślę o czymś cenniejszym, czego nie da się kupić.
Nie ma dnia by ktoś mi nie pisał wiadomości  o tym, że coś zmienił w swoim życiu pod wpływem mojego bloga. Czasami zmienia bawełniane gacie na ładną bieliznę, innym razem całe swoje życie. I gdy piszę całe, to nie ma w tym krzty przesady.
Uwielbiam te wiadomości. Sprowadzają mnie na ziemię, bo skala problemów z którymi się mierzycie jest ogromna. Trzeba mieć w sobie niewyobrażalną siłę by odejść od chłopaka który trochę za dużo pije. Ba! Uświadomić sobie że ten książę z bajki jest ropuchą to trudna sprawa. Trzeba mieć  jaja, by wyprowadzić się do Holandii z toksycznego domu i zacząć tam pracować w młodym wieku. Trzeba mieć ogromną wolę walki by każdego dnia walczyć z miastenią i wciąż się nie poddawać. By wyjść z anoreksji, depresji, znaleźć lepszą pracę w zupełnie innym zawodzie po dziesięciu latach w poprzednim, albo otworzyć firmę wrzucając w nią wszystkie oszczędności.
I gdy pomyślę że za inspirowanie do tych wszystkich rzeczy dziękujecie mi, czuję się maleńką pchełką. Jestem niesamowicie szczęśliwa że byłam katalizatorem zmian, ale też pełna szacunku do Was. Jesteście myślącymi, refleksyjnymi ludźmi i to Wam należą się podziękowania. 
Sama korzystam z Waszych rekomendacji. Większość z Was gdy się z czymś nie zgadzamy, we wzorcowy sposób przedstawia swoje argumenty. Ostatnio pod wpływem takiej dyskusji przeczytałam książkę „Wanna z kolumnadą” by zrozumieć punkt widzenia drugiej strony. Czuję, że jesteśmy równorzędnymi partnerami do rozmów i jestem za to wdzięczna ale…
szczerze mówiąc – widząc te konwersje na telefony poczułam presję. Niewyobrażalną.
Spójrzcie na mnie. Nie jestem dziewczyną, która pozwala decydować za siebie społeczeństwu. Nie chce mi się golić włosków na udach bo są jasne i delikatne to moja decyzja. Nigdy nie poprawiam z tego powodu sukienki bo mam to w dupie.  Nie mam potrzeby ogłaszania psuedofeministycznych manifestów pod tytułem „nie dla depilacji włosów na udach” i udowadniania wszystkim że społeczeństwo mi na te włosy nie pozwala. Brzydko mówiąc – wali mnie zdanie tego społeczeństwa a presja istnieje tylko wtedy, gdy pozwala się jej na nas działać. Ja nie pozwalam, więc nie ma presji.
A że nie czuję żadnej presji, to publikuję zdjęcie na którym odbija się cień kogoś kto je robił i mam gdzieś że nie chce mi się pomalować a gdy stoję bokiem widać mi połowę stanika. Who cares? I don’t. 
Gdy ktoś próbuje wywrzeć na mnie jakiś nacisk to kucam, robię unik i wymykam się pod spodem.
A teraz… teraz czuję się jakby ktoś złożył na moje barki kilka ton ciężaru i to chyba pierwszy raz w życiu tak mocno.
Gdyby nie te pliki cookies, myślałabym że pod wpływem lektury mojego bloga telefon kupiła tylko Zuza . A Zuza używając hashtagu #zpoleceniaaniamaluje pisze, że kupiła też kiedyś tablet, lampę do hybryd, korektor i olejek z drzewa herbacianego… Zuza ma tylko 19 lat w dodatku sama na siebie pracuje. To wystarczy bym poczuła ogromną odpowiedzialność za każde moje słowo.
Nawet nie chcę sprawdzać czy doszły kolejne konwersje na te telefony, więc przyjmijmy, że było ich tylko osiem. A wiedziałam o jednym.
W jednej minucie zrozumiałam, że moja odpowiedzialność jest jeszcze większa niż myślałam.

Wiecie za co kocham utwory Queen? Freddie tak konstruował piosenki, że najpierw podmiot cierpi albo z czymś walczy, a potem przestaje cierpieć albo wygrywa. Ze swoimi demonami, jak w Bohemian Rhapsody albo ogólnie – z samym sobą jak w Innuendo. Teledysk który wkleiłam wyżej jest arcydziełem jeśli chodzi o emocje.

Miałam ostatnio taką przełomową sytuację, że na snapie napisała do mnie dziewczyna która nie mogła sobie poradzić z dokończeniem pracy magisterskiej i w sumie była gotowa się poddać. Ciężko przeszła początek ciąży i miała nieciekawą sytuację oraz poczucie bezsensu. Naprawdę nie pamiętam co jej wtedy odpisałam, ale odpisałam od serca.
A teraz na początku września wysłała mi zdjęcie jak trzyma oprawioną pracę przed uniwerkiem. Obroniła się na pięć, a zdjęcie podpisała krótkim „tylko ty we mnie wierzyłaś, dziękuję!”.

Popłakałam się. Trochę dlatego, że się wzruszyłam. Trochę dlatego, że chyba potrzebowałam popłakać. A najbardziej dlatego, że moja skrzynka odbiorcza ma w tej chwili cztery tysiące trzydzieści siedem wiadomości których nie odczytałam bo nie wyrabiam i raczej nie ma szans na to, że się wyrobię. A za tymi liczbami na pewno stoją też wiadomości od innych osób w które nikt nie wierzy i potrzebowały jednego ciepłego słowa którego nie jestem w stanie im napisać…

Kocham blogować, ale trochę mnie to przytłoczyło. Myśl, że nie jestem w stanie pomóc każdemu. Albo takie poczucie, że oczekujecie ode mnie głębokich treści a ja czasami mam ochotę opisać na blogu po prostu krem do rąk nie przemycając w tym żadnej motywacyjnej gadki, bo po prostu ten krem jest super.

Ta nieznośna presja której pozwoliłam na siebie działać nauczyła mnie kilku rzeczy, w tym dwóch naprawdę ważnych.

Pierwsza jest taka, że niesamowicie głęboko Was szanuję, bo już tak mam że interesuje mnie opinia tylko osób które cenię. Dla przykładu gdy dostałam tróję z WOS-u w liceum to kompletnie wisiała mi opinia nauczycielki że rozszerzona matura to kiepski pomysł. Zdałam ją lepiej niż podstawę ci, którzy mieli u niej piątki.
A skoro tak przeżywam te maile i wiadomości to znaczy, że przeogromnie Was szanuję. Ktoś kto nie jest dla mnie w żaden sposób ważny nie jest w stanie wywrzeć na mnie najmniejszej presji.

Druga lekcja jest taka, że nie jestem w stanie wszystkim pomóc i nie mogę mieć o to do siebie pretensji, tak samo jak nie ponoszę personalnej odpowiedzialności za Wasze decyzje. Moja koleżanka zrezygnowała z prowadzenia bloga po tym, jak opisała maseczkę z żelatyny na rozszerzone pory. Jakaś idiotka użyła zamiast żelatyny żelfixu i poparzyła sobie twarz. A Monika czuła się winna. Wtedy powiedziałam jej, że może brać odpowiedzialność tylko za to co napisała, a to co ktoś z tą wiedzą zrobi to tylko jego decyzja i jego konsekwencje. Szkoda, że sama o tym ostatnio zapomniałam!
 Jasne, fajnie jest przyjąć na siebie trochę chwały gdy te decyzje są super, ale przecież to nie ja odeszłam od chłopaka alkoholika i to nie mi należą się fanfary :).

Te ubrania przewinęły się przez bloga nie raz i nie dwa, więc podpiszę tylko te nowe – sweterek kupiłam tutaj a botki są z deichmanna (link do modelu)

Tym samym chciałam wytłumaczyć dlaczego mniej nagrywam na snapie i co się ze mną – a raczej we mnie – działo.
Ten tekst nie wnosi nic nowego, ale po prostu potrzebowałam go napisać. I przy okazji wypowiedzieć jedno wielkie DZIĘKUJĘ.

Bo dziękuję – każdej jednej osobie, która zamiast nie wiem – pograć na ukulele siada przed ekranem i przeznacza swój cenny czas na czytanie mojego bloga. Jeśli takie coś miało miejsce piętnaście milionów razy to musicie sobie wyobrazić jak wielkie jest w tym momencie moje dziękuję.

Dziękuję, że tu jesteś!



Bądź na bieżąco! 

  INSTAGRAM ❤ FACEBOOK 
❤ FACEBOOK MONIKI 

Niektóre teksty widzą tylko subskrybenci (nie lądują na „głównej”) –

 jeśli chcesz być na bieżąco, zostań obserwatorem w google lub na bloglovin 🙂 A jeśli dany tekst Ci pomógł, sprawisz mi przyjemność, jeśli klikniesz +1 w g+ pod tekstem 🙂

Follow on Bloglovin

Komentując oświadczasz, że znasz regulamin

Uściski, Ania
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Łukasz
7 lat temu

Nie pierwsza to taka pułapka.

Previous
Jak tanio zobaczyć Lwów i nie przekroczyć dwóch stów – krok po kroku!
Jak wpadłam we własną pułapkę…

1
0
Would love your thoughts, please comment.x
()
x