Zwierzęta nie są od tego, by mnie zabawiać


Nie wiem jak zacząć ten tekst, bo chciałabym być dobrze zrozumiana, ale też całkowicie szczera. Więc może prosto – jem mięso, lubię boczek, nie wszystkie kosmetyki których używam się nietestowane na zwierzętach.
Dokonuję wyborów, które są według mojej aktualnej wiedzy i potrzeb najbardziej dobre, jakie tylko mogą być. Często zmieniam zdanie, bo zarówno moja wiedza jak i potrzeby ulegają zmianom na przestrzeni lat.
Więc też uprzedzam, że weganie i wegetarianie nie są raczej adresatami tego tekstu, ale o ile wyznają zasadę „nie mów innym jak żyć, pokaż jak żyjesz” – lubię ich i szanuję. Znam wiele osób wyznających takie wartości, i ich podejście mnie inspiruje.
Wpis zawiera też kilka brzydkich zdjęć.

Uważam, że nie mam prawa oceniać wyborów innych ludzi i daleka jestem do wszystkich ekstremizmów. 
Mam tutaj takie samo podejście jak w przypadku zero waste:

Zacznę może od wstydliwego wyznania.

Kiedy miałam cztery lata, mój dziadek miał króliki. Kiedyś dzięki królikom dało radę przeżyć wojnę i wykarmić ich mięsem rodzinę, więc doskonale pamiętam z jakim szacunkiem dziadek do nich podchodził. Dla tych, którzy nie byli inni na wsi innej niż agroturystyka – króliki hodowane na mięso to nie są te śliczne puchate białe kuleczki, tylko takie szare i duże.
Własne sprawdzone mięso było czymś sensownym. Zamiast bawić się w piaskownicy często chodziłam więc z łopatką i szukałam robaków dla kur sąsiadki oraz zbierałam jakieś zielsko dla królików. Szybko rosły, wiedziałam jak kończyły i traktowałam to jako coś zupełnie naturalnego. Pamiętam opowieści dziadka o tym, jak dzięki królikom przeżyli, oraz historie babci o tym, jak chowała się w lesie z krową, żeby wygłodniali żołnierze jej nie zabrali. Od przeżycia tej krowy zależało przeżycie całej rodziny.  Lądowanie królika na talerzu to był dla mnie normalny cykl życia.
Wracając do historii – króliki się rozmnażały, więc dziadek pokazał mi małe, nowonarodzone, różowe króliczki wyglądające jak łyse szczury. A potem  surowo zakazał ich dotykania. Ciekawość dzieciaka jest silniejsza i pogłaskałam maluszka wkładając palec przez klatkę.
Swojego ryku gdy na moich oczach królica go zagryzła nie zapomnę do dzisiaj. To jest najstraszniejsze wspomnienie z mojego dzieciństwa, bo przecież ja chciałam tylko pogłaskać, zupełnie jak Lennie w arcydziele Steinbecka Myszy i Ludzie.


Pogrzeb który urządziłam maleństwu oraz zapalone na „grobie” świeczki z tortu pamiętam wyraźnie do dzisiaj, a  sen o zagryzanym króliczku budził mnie w środku nocy przez długie miesiące.

Później „uratowałam” motylka zamykając go w słoiku, bo przecież w bezpiecznym miejscu będzie mu lepiej.
Doskonale wiem, że czasami robimy złe rzeczy w zupełnie niezamierzony sposób i jestem ostatnią osobą, która będzie osądzać innych.
Internetowe lincze są dla mnie jedynie unowocześnioną formą kamienowania. Niepotrzebna agresja z rozmyciem odpowiedzialności. Zdecydowanie lepiej działa edukacja.

Żyjemy w świecie, w którym każdy wybór poddawany jest ocenie. Masz skórzane buty – bleh, jak śmiesz, zwierzęta giną. Kupujesz buty z czegoś syntetycznego – bleh, jak możesz, stopa w tym nie oddycha a w ogóle to nie jest ekologiczne.
Ile hejtu generuje zwykły wybór oleju! Smalec nie jest wegański, olej palmowy zły, bo orangutany, kokosowy – bo przereklamowany. Oliwa też zła, bo kupując zagraniczne zabijasz polskie rolnictwo, a  mamy polskie oleje. Polski rzepakowy meh, bo przecież rolnicy używają szkodliwego glifosatu i w ogóle plastikowa butelka nie jest zero waste. Pakowany w ciemne szkło lniany może i bardziej eko, ale i tak usłyszysz, że zdrowsze jest siemię lniane a olej lniany ma niewiele wartości. Jak żyć?
Uważam się za całkiem świadomą osobę. Nie chodzę do cyrków, bo smaganie batem  nafaszerowanego otępiającymi lekami zwierzęcia jest dla mnie okrucieństwem, a nie rozrywką i nie chcę dokładać do tego pieniędzy. Delfiny widziałam tylko na Korfu z bardzo daleka i chociaż widziałam w wielu odwiedzonych krajach plakaty zachęcające do rozrywki polegającej na oglądaniu delfinich sztuczek i pływaniu z nimi – również nie byłam zainteresowana. Powodem dla którego przestałam chodzić do kościoła w wieku ośmiu lat, było hobby księdza, jakim są polowania na zwierzęta. Zabijanie dla przyjemności wydawało mi się niezrozumiałe. Mam problem z wieloma ogrodami zoologicznymi bo nie umiem rozpoznać gdzie leży granica pomiędzy ratowaniem i edukacją a zamykaniem zwierząt w ciasnych miejscach dla rozrywki gości.
Cieszę się, że takie zwyczaje jak walki z bykami czy walki kogutów są uznawane nie za tradycję, a za zacofanie. Ale faktem jest, że dorocznego zrzucania żywej kozy z wieży (i dobijania jej na ziemi) w hiszpańskim Manganeses de la Polvorosa zakazano dopiero w 2002 roku i wiele takich zmian jeszcze przed nami.
Jako osoba, której los zwierząt nie jest obojętny i unikająca takich rozrywek, w grudniu 2016 wybrałam się do centrum ratowania słoni na Phuket. Były tam uratowane z nieludzkich warunków słonie. Wizyta w tym miejscu nie była tania. Zadanie polegało na wykąpaniu i nakarmieniu słonia oraz… dziesięciominutowej przejażdżce. Tę część chciałam ominąć, ale nie dlatego, że uważałam przejażdżki za coś złego, tylko po prostu się bałam. Słoń jest wielki, mój zmysł równowagi nie jest najlepszy, a zabezpieczenia przy tym żadnego nie było. Siedzący na słoniej głowie opiekun mnie namówił i wsiadłam. Szybko załapałam, że słoń nie zamierza mnie wcale zrzucić, tylko spokojnie przespacerować się w cieniu, pozrywać gałązki i dać się głaskać po głowie. Początkowy strach szybko mi przeszedł. Najmilej jednak wspominam kąpanie słonia i schładzanie jego ciała. Zwierzę miało z tego ubaw i też mnie ochlapywało. Najpierw próbowałam zachować dystans (jeden ruch i jestem martwa), ale słoń oczekiwał głaskania i mu zaufałam.
Po nakarmieniu kupiłam jeszcze za jakieś chore pieniądze wartą 3 zł bransoletkę z symbolem słonia, która była cegiełką na utrzymanie tego miejsca.
Później w Tajlandii i Kambodży patrzyłam z pogardą na całe rodziny jeżdżące na smaganym batem słoniu na takich krzesełkach zamocowanych na jego grzbiecie. Pełne słońce, spacer po rozgrzanej jezdni, brak wody czy jedzenia dla zwierzęcia – nie rozumiałam tego.
A potem z internetu dowiedziałam się, że to co zrobiłam, było równie złe a na Phuket są tylko dwa certyfikowane miejsca gdzie można wykąpać słonia. Mojego w śród nich nie było.
W ogóle nie udało mi się znaleźć go w internecie. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że grzbiet słonia nie jest do tego przystosowany, przecież słoń jest większy od konia. Czytałam o tym jak „łamane” są małe słonie i ich charaktery. Jak nieludzki i okrutny jest to biznes. Analizowałam to na wiele sposobów i nadal nie wiem jak postąpiłabym w tym samym miejscu z dzisiejszą wiedzą. Czy bardziej etyczne jest płacenie za opiekę nad słoniem i krótką przejażdżkę w takim miejscu w jakim byłam (gdzie trafiały ratowane, emerytowane słonie) czy omijanie takich miejsc i czekanie, aż słonie padną. Ich utrzymanie jest cholernie drogie a Tajowie sami są biedni i żyją bardzo skromnie.
A ponieważ mam wątpliwości, dzisiaj bym prostu tam nie poszła. Mam zasadę, że gdy nie jestem pewna czy czegoś chcę – nie robię tego. Wtedy pewna byłam.
Nie ja jedna jestem łosiem, który nabiera się na różne rzeczy.
Podczas pobytu byłam też w centrum ratowania gibonów. Trafiają tam małpy, które wcześniej zarabiały na siebie przy takich zdjęciach jak na zestawieniu wyżej. Wygląda to tak, że  mały gibon jest odbierany matce w bestialski sposób (zazwyczaj mord) a potem przyzwyczaja się do swojego właściciela, bo to osoba, która go tuli i karmi, to jedyna żywa istota, która jest dla niego dobra. Pozornie.
Więc właściciel chodzi sobie z takim małym gibonkiem po plaży i opowiada turystom jakąś zmyśloną historyjkę o tym, jak uratował osierocone maleństwo. Namawia turystów na zrobienie sobie zdjęcia z gibonem i wpłatę jakiejś kwoty na jego utrzymanie.
Gibon jest słodki dopóki jest mały. To wymagająca małpa potrzebująca dużo ruchu. W centrum rehabilitacji tych zwierząt były gibony z uciętymi kończynami. Gibon bez kończyn to jak ptak bez skrzydeł – paskudna wegetacja. A wiecie kto te gibonki tak urządza? Ci sami ludzie, co chodzą z nimi po plażach. Odcinają im rączki albo nóżki maczetami.  Inni „tylko” je katują kijami, co i tak wymusza później amputację. Widok jednorękiej małpy wiszącej na drążku w centrum rehabilitacji był straszny. Wyszłam z tego miejsca ze łzami.
Ale mimo to, widząc czyjeś selfie z gibonem nie zamierzam linczować takiej osoby. Bo jestem niemal pewna, że nie wiedziała i się najzwyczajniej w świecie nabrała, a może nawet poczuła się dobrym człowiekiem, że dała pieniądze na utrzymanie malutkiej, słodziutkiej osieroconej małpki uratowanej przez dobrego Taja.
Zamiast linczu lepsza będzie popularyzacja wiedzy i edukacja. Gdy wiem, że coś jest złe – mówię o tym.
Niestety źródła które o takich rzeczach piszą, to zazwyczaj wyłącznie tabloidy. Tak jest w przypadku osiołków na Santorini, które wożą otyłych turystów przez wiele godzin w pełnym słońcu.
Tutaj są zdjęcia jak to wygląda Na Santorini widziałam te padające ze zmęczenia zwierzęta i nagrałam o tym kilka stories.
Tylko skąd turyści mają wiedzieć, że to złe? Aby podziwiać piękno Oia na Santorini trzeba wejść po wielu schodach w górę. Mamy problem z otyłością w krajach rozwiniętych, wielu turystów to osoby starsze, o ograniczonej sprawności ruchowej. Osiołki są elementem tej kultury, bohaterami magnesów, pocztówek, maskotek, ręczników, piłeczek, notesików i innych pamiątek. Na zajeżdżanie osiołków jest ogromne przyzwolenie społeczne.
W Grecji nie podobało mi się zresztą bardzo wiele rzeczy, np. problem bezdomności zwierząt. Pod jedną z knajp z rybami był umierający piesek. Pełne słońce, zero wody, pies ledwo się porusza a do włosów w okolicy tyłka ma poprzyczepiane wielodniowe odchody. Ze znajomymi bierzemy chusteczki, zwilżamy je wodą, dajemy psu pić i jeść, czyścimy tyłek. Jedzący w knajpie ludzie zaczynają się przyglądać, a widząca to zamieszanie właścicielka knajpy mówi „to mój pies”. Jesteśmy w szoku. Pytamy, czemu go dręczą i nie karmią.Kobieta wymyśla na poczekaniu bajkę, że to dwunastoletnia suczka która ma raka i dlatego tak wygląda, a ona chodzi z tym psem do weterynarza ileś tam razy w miesiącu. Ciekawe od kiedy suczki mają jądra.
Ja mogę nakarmić psa z dłoni, umyć go, posmarować ręce żelem antybakteryjnym. Wieczorem na wszelki wypadek napić się alkoholu, a w Polsce poprosić  lekarza o tabletki na odrobaczenie. Ale udomowiony pies bronić się nie może.
Tak samo jak te w Tajlandii:
Zwiedzamy targ na wodzie. Łódka co chwilę gdzieś przybija, jest chwila na zwiedzanie i znowu płyniemy do kolejnego przystanku. Jedną z atrakcji jest rzucanie słodkiego pieczywa wielkim rybom. Nie uczestniczę w tym, bo nie rozumiem. Chwilę wcześniej przystankiem była jakaś kapliczka, świątynia czy co to tam było. Przechodzimy się po terenie i widzimy to, co na zdjęciu.
Byliśmy pewni, że to martwy pies, ale po chwili widzimy, że oddycha.
Wzdęty brzuch, sierść tak licha, że zwierzę wygląda na łyse. Już dawno skończyła nam się woda więc w panice biegamy za jakimś sklepem żeby kupić coś do jedzenia albo wodę. Nie ma. W ogóle patrzą na nas jak na idiotów, przecież to tylko pies. Jesteśmy jednymi turystami, którzy chcą rozpaczliwie coś zrobić, ale nie wiedzą co. Tu jest Tajlandia, tu nie przyjedzie nikt uratować psa i dowalić ludziom taką karę, że zapamiętają do końca życia. Tu jest to normalne.
Moje drugie najgorsze wspomnienie z dzieciństwa ma na imię Mirek. „Wujek Mirek”. Jego syna podrapał kot, więc „umył kotem beczkę”. Nie zrozumiałam o co chodzi, więc szczegółowo opisał mi jak chwycił kota i go w tej beczce utopił. To był dzień, w którym zwymiotowałam wszystko co miałam w brzuchu. Miałam z pięć lat. Moje miasto jest malutkie, kiedy ktoś mnie pytał, czy to moja rodzina, odpowiadałam „nie”. Jak to przecież…?
Nie. To nie jest moja rodzina. Czasami ktoś się dziwi, że mówię „była babcia” (matka mojej mamy) albo „były wujek”, że jak, to rodziny się wypierać. Srakto. To nie jest moja rodzina. Może rodziny się nie wybiera, ale ja się części po prostu wypieram.
_________________
I w Tajlandii czułam taką samą mieszankę bezsilności i niezrozumienia jak wtedy, gdy jako pięciolatka słyszałam o „umyciu kotem beczki”.
Np. na targu. Zdjęcia są brzydkie i poruszone, bo miałam łzy w oczach i nie widziałam co pstrykam.
Rybki. Sprzedawane w upale.
Pomeraniana w Tajlandii można kupić bez targowania się za 500 zł.  W Polsce za 5000 zł.
Niektóre zwierzęta były już martwe. Ponad 30 stopni, ciasne klatki, okropne warunki.
Pokazywałam te zdjęcia po powrocie rodzicom, znowu rycząc. A mama mnie uświadomiła, że u nas niedawno było podobnie. Że ludzie pakowali kilka szczeniąt w ciasną klatkę i sprzedawali na bydgoskim „chemiku”. Że dopiero od dawna ludzie przestali opowiadać z dumą o tym, jak to pozbyli się szczeniaków czy kociąt pakując w worek i topiąc je w Wiśle.
Nie wspieram rozrywki, której dostarczają zwierzęta. Nie są mi jej winne.  Nie pojadę na Arubę robić sobie zdjęć z flamingami, bo wiem, że te ptaki są dzikie – widziałam je z daleka na wolności na Cyprze. Chodzą pogłoski, że te flamingi mają podcinane skrzydła, by nie odleciały. Koleżanka Marty pracuje obecnie na Arubie i mówiła, że widziała instagramerkę, która codziennie przyjeżdżała na plażę na której są flamingi (100 $ za dzień) z walizką ubrań i robiła sobie z nimi zdjęcia. Za każdym razem jak widzę jak kilkalne są na insta zdjęcia z tymi ptakami robi mi się przykro i czuję złość. Ale nie oceniam tych dziewczyn, bo pewnie nie wiedzą.
 W 2015 byłam w oceanarium na Krecie i nigdy więcej nie odwiedzę takiego miejsca, bo ryby można sobie pooglądać w wysokiej jakości na filmie przyrodniczym, a to są szklane podwodne więzienia. Nie chodzę do cyrku, nie chcę oglądać tańczących niedźwiedzi, walk psów, kogutów ani rodeo.
Ale linczowaniem ludzi którzy tak robią, nic nie zmienię.
A co można zmienić?
Uświadamiać i edukować – gdyby informacja o tym, że nie wolno jeździć na słoniach pojawiła się gdzieś przy okazji omawiania „W pustyni i w puszczy” w podstawówce, świadomość społeczeństwa byłaby większa. Gdyby mówić o tym przy okazji osiołków na Santorini czy koni z Morskiego Oka – świadomość byłaby większa. Ale nie jest. Jest na przyzwolenie.
Gdzie są kontrole, które nakładają gigantyczne kary na osoby zarabiające na tych zwierzętach?
Możemy przestać dawać lajki pod zdjęciami z gibonami, flamingami, naćpanymi tygrysami i zdjęciam z delfinarium.
Jeśli popełniliśmy błąd, jak ja w przypadku słoni – zamieśćmy w internecie recenzję i opiszmy szczerze co widzieliśmy, wstawmy zdjęcia. Ale nie na tej zasadzie, co nieliczni radykalni weganie wstawiają jedynki na fejsie knajpkom z burgerami, tylko rzetelnie.
Wielu turystów nabrało się na świątynię z tygrysami, bo prowadzili ją mnisi. Kto pomyśli, że mnich robi złe rzeczy?
Patrzę na zdjęcia z likwidacji takiej świątyni na BBC. Silne podejrzenie, że tygrysy były sprzedawane na części, bo ich kości i różne elementy są ważne w medycynie chińskiej. Z drugiej strony- recenzje na tripadvisor były mocno pozytywne. Nieświadomy turysta nie wie, co go tam czeka. Nie podejrzewa nic złego. Być może pomyśli, że jak miejsce prowadzą mnisi, to musi być dobre.
Za każdym razem gdy pokazuję „brzydkie” oblicza turystycznych miejsc, zbieram hejt. Tak było gdy z Natalią mówiłyśmy o kiepskiej sytuacji psów na greckich wyspach. „Byłam i nie jest tak źle”, „przesadzacie”,  „pies sobie zawsze poradzi”. „Nie możecie tak mówić, Grecy są biedni”.
well
A może właśnie pokazywanie ciemnej strony jest naszym zasranym obowiązkiem. Uświadamianie, pokazywanie jak to wygląda. Edukowanie. 
Bo gdyby Ola nie powiedziała mi o co chodzi z gibonami, pewnie sama byłabym tą naiwną turystką, która dała się nabrać na gładkie słówka o uratowanej osieroconej małpce, której właściciel żebrze po turystach żeby ją utrzymać i leczyć. 
Spokój. Edukacja. To ma sens.
Linczowanie turystów nic nam nie da.
Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich. 
Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie – Nietzsche

Przepraszam za literówki, zjedzone słowa itp. ten wpis był dla mnie trudny ze względu na własne emocje. Znasz inne przykłady takich  nieetycznych biznesów? Daj znać w komentarzu czego unikać.

Bądź na bieżąco! 
  INSTAGRAM ❤ FACEBOOK 
❤ FACEBOOK MONIKI 

Niektóre teksty widzą tylko subskrybenci (nie lądują na „głównej”) –

 jeśli chcesz być na bieżąco, zostań obserwatorem w google lub na bloglovin 🙂 A jeśli dany tekst Ci pomógł, sprawisz mi przyjemność, jeśli klikniesz +1 w g+ pod tekstem 🙂

Follow on Bloglovin

Komentując oświadczasz, że znasz regulamin

Uściski, Ania
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Previous
Jak oszczędzać pieniądze i środowisko bez większego wysiłku
Zwierzęta nie są od tego, by mnie zabawiać

0
Would love your thoughts, please comment.x
()
x