Z kim poszłam do łóżka i czy wywalczyłam sobie tak lepszą pracę?

Wiele osób narzeka na frustrującą pracę i niską płacę. Przyjęło się uważać, że ktoś kto nie haruje jak wół za głodową pensję, albo jest oszustem, albo kombinatorem. A w przypadku kobiety wywalczył sobie karierę dupą.

Dla mnie to jest słabe. Serio. O przekonaniach na temat pieniędzy pisałam już kiedyś tekst „Zasługujesz na bogactwo i dobrobyt„. W sumie nie dziwię się ludziom, którzy swoje kariery budowali w PRL-u a potem nie przystosowali się do nowej rzeczywistości i mają żal. Inwestowali sporo czasu i energii na coś innego i w pewnym sensie zostali oszukani. Ale moje pokolenie, młodzi ludzie wychowani w wolnej Polsce? Nie rozumiem. Mamy więcej szans i możliwości niż przeszkód. Nikt nie każe nam iść na studia i narzekać, że po studiach nie ma pracy. Z internetem, globalizacją i znajomością angielskiego mamy cały świat w zasięgu rąk. Wystarczy się wysilić i zdecydować – idziemy wydeptaną, utorowaną i nieco jałową, lecz bezpieczną ścieżką, czy torujemy sobie własną, pełną zaskakujących plonów, ale też taką, na której można się mocno zadrapać.
Od zawsze wiedziałam, że etat nie jest dla mnie. Nie dlatego, że etat jest zły – etat ma wiele zalet i zapewne są tacy, którzy świetnie się odnajdują w takiej pracy. Ja ze swoimi niekończącymi się problemami oddechowymi od zawsze wiedziałam, że etat nie jest opcją dla mnie. Od tak prozaicznych przyczyn jak to, że nikt nie będzie chciał pracownika, który musi zrywać się na badania albo ma czasami zawroty głowy, po szereg innych. Mam swoje lepsze i gorsze dni i w praktyce wygląda to tak, że czasami jestem super wydajna intelektualnie i świetnie sobie radzę, a czasami mam problem z najprostszymi zadaniami. Dla mnie praca na moich zasadach jest po prostu jedynym wyjściem.
No i nie wyobrażam sobie robienia przez całe życie czegoś, co bardzo by mnie denerwowało czy nudziło, albo czegoś, po czym nie mogłabym patrzeć sobie w oczy – oprócz work smarter, not harder , wyznaję jeszcze jedną zasadę – nie chcę umrzeć za życia. Zbyt bliska byłam jego utraty, by po prostu je zmarnować. Chcę przeżyć je najlepiej jak potrafię i zrobić przy tym coś  dobrego dla innych.
Jasne, są prace lepiej i gorzej płatne. Tylko kurczę, wydaje mi się, że z reguły na starcie wiadomo o płacach, o tym, że farmaceuta zarabia więcej niż sprzedawca butów, a prawnik lepiej niż osoba filetująca kurczaka w zakładach drobiarskich, a i tak finalnie więcej zarobi celebryta. Szczerze? Nie mam z tym problemu, bo każdy może próbować swoich sił w każdym zawodzie. Dla mnie ktoś, kto potrafi zarabiać grube pieniądze na „niczym”, mógłby udzielać korepetycji Salomonowi w nalewaniu z pustego.
Nie da się jednak ukryć, że ostatnio przeładowałam się obowiązkami. I jakby w odpowiedzi na moje rozterki, pojawiła się książka, która miała na nie odpowiedzieć:
Zrzuciłam książkę na czytnik i zabrałam ją sobie do łóżka. Czytałam przed snem lub po przebudzeniu, bo lubię nawyk codziennego czytania.
Szczerze mówiąc – mam mieszane wrażenia.
Z jednej strony autor promuje moją ulubioną zasadę work smarter, not harder. Jednocześnie gra według zasad i nikogo nie krzywdzi – jego biznes to firma handlująca suplementami. Podoba mi się mnóstwo sposobów na to, jak efektywniej wykorzystywać swój czas. Nie poświęcać go na głupoty, delegować zadania. Pojawiają się nieśmiertelne zasady Pareto, Parkinsona, brzytwa Ockhama i jeszcze kilka innych. Wiele osób zarzuca książce brak realności, ale moim zdaniem to bzdura.
Nikt nie zabrania nam napisania aplikacji na komórki, która przysporzy nam milionów z których będzie można spokojnie żyć.
Nie znasz się na pisaniu aplikacji?
A kto zabrania ci się poznać?
Serio pytam.
Książka porusza bardzo fajne zagadnienia, np. to, że większość z nas nie chce mieć milionów, tylko wieść życie milionera – robić to chce i kiedy chce.
Mimo to, pozycja nie jest dla mnie.
Po pierwsze – o wszystkich tych zasadach, delegowaniu zadań i tak dalej, już słyszałam. I to nie raz i nie dwa. Wybrałam jednak dla siebie na razie nieco inną drogę i wcale nie mam ochoty pracować mało. Owszem, mniej niż obecnie, ale nie jest to mój cel. Wydaje mi się, że chorobą XXI wieku jest brak sensu życia. Ludzie nie mają co robić, albo to co robią nie wydaje im się sensowne. Z tego też powodu nie sądzę, aby droga Ferrissa była dobra dla wszystkich.

Niech ryczy z bólu ranny łoś,
Zwierz zdrów przebiega knieje.
Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś,
To są zwyczajne dzieje

Książka nie jest słaba. Gdybym przeczytała ją jakieś 8 lat temu, pewnie uznałabym ją za przełomową – wszystkie zasady zarządzania swoim czasem byłyby dla mnie kilka lat temu bardzo odkrywcze. Tyle, że moim zdaniem jest czas na pracę i czas na kołacze. Gdybym bardzo chciała, mogłabym pracować może nie 4, ale 10 godzin tygodniowo.
Patrzę na to inaczej, bo nie mam jeszcze dzieci i nie muszę koniecznie dopiąć jakiegoś budżetu. Wolę pracować sobie nad zwiększaniem udziału przychodów pasywnych w moim budżecie i robić dalej swoje. Choroba nauczyła mnie, że mogłabym mieć wszystkie pieniądze świata a lekarze i tak by mi nie pomogli. Przełomem by dopiero pasjonat-emeryt, który nie chciał grosza – zobaczył we mnie wyzwanie, którego mu brakowało. W życiu nie wszystko rozbija się o kasę.
Pomysły Ferrissa są spoko. Moim zdaniem ma wiele racji. Co więcej – mogę się od niego sporo nauczyć, bo czasami rozmieniam się na drobne. Przykładem są maile z opisem problemów moich czytelników, na które nie mam pomysłu. Mają często po 10 stron A4 (serio, dostaję załączniki w plikach .pdf). Nie mam nawet kiedy ich odczytać, a co dopiero odpisać. Nie mam na nie innego pomysłu, jak odesłanie do psychologa… Powinnam być w tej materii bardziej asertywna. Nie mam tego jednak jak komuś oddelegować, a zwyczajne otworzenie takiego maila sprawia, że myślę o danym problemie przynajmniej przez cały dzień.
Z drugiej strony uważam, że gdy nie robimy czegoś użytecznego dla innych, to tracimy sens życia. Znam wiele osób, które odnoszą jakieś sukcesy, mają ogarnięte finanse, nawet zdrowie a jednak miotają się w sobie jak owsiki w ciele przedszkolaka.

Mam dla nich jedną odpowiedź – wolontariat, szczególnie na rzecz słabszych. Nic tak nie przywraca wiary w sens życia, jak praca na rzecz psów, kotów, koni ratowanych z drogi na rzeź, starych ludzi, którym brak towarzystwa, dzieci, którym wystarczy podać rękę czy umierających pacjentów. Wybór jest duży, bo cierpienia na świecie jest sporo, a każdy może wybrać coś dla siebie.

Podsumowując: jeśli nie czytałeś nigdy niczego z gatunku „work smarter not harder” albo wierzysz w kult etatu i pracę, która musi cię unieszczęśliwiać – powinieneś przeczytać tę książkę

Jeśli natomiast brzytwa Ockhama nie jest dla ciebie niczym nowym, to szkoda czasu.

Ja przeczytałam książkę w ramach abonamentu z czytnikiem za złotówkę (klik). Wiem, że od wczoraj można ją też kupić przy okazji wypadu po bułki, w dość promocyjnej cenie (klik). Książka jest solidną cegłą i ostatecznie myślę, że jeśli chcemy przeczytać coś o sprytnym i efektywnym wykorzystywaniu czasu czy budowaniu własnej niezależności, to warto rzucić się na tę jedną niż kilka mniejszych. Mnie Tim mnie porwał, bo chyba mamy nieco inne wartości ;-).

Uściski, Ania
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Previous
Gdańsk : gdzie zjeść, jak tanio i dobrze wybrać nocleg, co zobaczyć… [tygodnik]
Z kim poszłam do łóżka i czy wywalczyłam sobie tak lepszą pracę?

0
Would love your thoughts, please comment.x
()
x