Jak przestałam się wszystkim przejmować – najgłupsza rada jaką przeczytasz. Ale skuteczna

Pamiętam wkurzenie mojej koleżanki, gdy dermatolog powiedział jej by się nie stresowała, co miało być najważniejszym filarem walki z upiornym trądzikiem. Powiedzieć komuś stresującemu się absolutnie wszystkim by przestał się stresować, to prawie jakby powiedzieć biednemu, żeby przestał być biedny albo kaszlącemu by przestał kaszleć. Wszystko spoko, ale to nie takie proste.
Jeśli chodzi o stres, to ja się raczej nie stresowałam. Ale spinałam się nad wszystkim. Jeju, jaka ja byłam przejęta! Z perspektywy czasu to brzmi śmiesznie, ale tak właśnie było. I żeby to jeszcze były ważne rzeczy…
Zaglądałam na maila w piątek po siedemnastej (i w sobotę, niedzielę) bo może ktoś będzie coś ode mnie chciał, a przecież nie może być tak, że ten biedny ktoś będzie czekał do poniedziałku na moją odpowiedź, bez której coś tam będzie wstrzymane. Gdy miałam dwudziestominutowy bilet, a autobus stał w korku, od piętnastej minuty sprawdzałam godzinę co jakieś 15 sekund, by mieć pewność czy czasem nie przekroczyłam czasu i nie pora skasować kolejnego. Siedziałam w przedziale razem z kimś, kto zajadał się jajkiem i kiełbasą, bo przecież taki numerek mi wylosowało.
Wiem, że mam okresy szalonego zapotrzebowania energetycznego i przez to muszę też pilnować się bardziej niż inni. Ćwiczę sporo i regularnie. Odpuszczam sobie porządny trening tylko na wyjazdach. Jak nietrudno po moim brzuchu zauważyć, ostatnio miałam sporo wyjazdów.
 Ledwo wróciłam teraz ze Lwowa, a jeszcze w tym roku czeka mnie Madryt i Mediolan. Tak to jest, jak szukanie tanich lotów wejdzie w krew za bardzo. Za bardzo też weszło jedzonko i dorobiłam się kilku gratisowych kilogramów.
Pata złapała taki uroczy kadr gdy próbowałam zapiąć żakiet. Niestety nie zauważyłam, że preset z lightrooma miał funkcję „disortion” i zrobił cały obraz lekko wklęsły(?), ale sami widzicie po storiskach i instagramie, że przytyłam 😀
Tak czy inaczej – zapięcie żakietu mnie trochę przerosło.
Jeszcze dwa lata temu byłam dla siebie samej bardziej surowa. Jestem człowiekiem zadaniowym i lubię sobie stawiać cele i stawać się coraz lepsza, ale to zaczęło pędzić w zupełnie złą stronę. Mam też spore poczucie obowiązku wobec innych.
Moje cele były całkiem dobrze określone, a przynajmniej tak mi się wydawało. Problem w tym, że odhaczanie kolejnych punktów z listy i ciągłe doskonalenie się nie dawały mi tego, czego się spodziewałam.
Bycie przykładnym, miłym obywatelem który nie przekracza o minutę  czasu na bilecie i rozlicza się nawet ze sprzedaży jednej rzeczy na allegro nie zaprowadziło mnie tam, gdzie się spodziewałam.
Jasne, nadal płacę uczciwie podatki (kontrola Urzędu Skarbowego skończyła się tak, że musiałam donieść odpis aktu urodzenia, bo coś musieli mieć w papierach) ale z całą resztą totalnie przestałam się spinać. Ze Skarbówką w sumie też, jak o czymś zapomnę to napiszę „czynny żal”.
Wiecie jak wspaniale jest po stronie luzu? Ojeju, cudownie, słowo daję. Zrozumiałam to, jak rzuciłam (z innych powodów) studia doktoranckie.
Jestem typem, który naprawdę szczerze mówił „uczyłam się tylko w autobusie” a potem dostawał piątki. Nigdy nie uczyłam się dla ocen, a jeśli kojarzycie moje zdjęcie z książkami na głowie (byłam jeszcze w liceum) to wiecie, że Tatarkiewicza połknęłam dla przyjemności jeszcze wtedy i nie musiałam niczym przejmować się na studiach, bo mnie to jarało. Serio, strasznie jarałam się takimi rzeczami.
Na studia doktoranckie trafiłam trochę z przypadku. Chciałam się rozwijać, zaproponowali mi taką przygodę podczas obrony magisterki, więc stwierdziłam – why not! No i się dostałam.
Zupełnie nie mam problemu z uczeniem się o dzikich porach, bo nieustannie coś czytam, strasznie jara mnie ciągły rozwój. Uczenie się spoko, ale zasada miała być taka, że zajęcia są w jeden dzień w tygodniu i fizycznie tylko w ten jeden dzień muszę być ciałem na uczelni. To jest totalnie zrozumiałe, zważywszy na to, że ludzie na tym etapie edukacji zazwyczaj pracują, mają inne zobowiązania. Wklepałam sobie daty w kalendarz, a tu zaczęły przychodzić maile np. 3 dni przed, że będą jakieś  zajęcia w innym terminie. Albo informacja o ważnym sprawozdaniu wysłana o 22:13.
Aby nakreślić obraz sytuacji – na I i II stopniu studiów zdarzyło mi się np. jechać całą noc busem z Katowic do Bydgoszczy, bo w niedzielę odbierałam nagrodę, a w poniedziałek rano miałam swoją prezentację na zajęciach. Nie chciałam, żeby z powodu mojej nieobecności nastąpiło przesunięcie i inna osoba musiała się przygotować do swojego wystąpienia, z którym oczywiście była w lesie. 
Również w trakcie czekania na kolejne badania w szpitalu ubrałam się i poszłam pisać kolosa z matmy (szczęśliwie szpital od uczelni oddalony jest o 15 minut z buta).
Jak teraz czytam co napisałam, to byłam trochę patologicznie obowiązkowa. Dzisiaj spokojnie zostałabym sobie w poniedziałek w tych Katowicach, zamiast spać na siedząco w niewygodnym busie. Zamiast myśleć o kimś innym, pomyślałabym o sobie. Na pewno nie wychodziłabym też ze szpitala napisać kolosa w środku mroźnej zimy :D. Szczególnie, jeśli godzinę wcześniej straciłam przytomność podczas jonoforezy pilokarpinowej. Jeju, ja naprawdę byłam patologiczna!
Minęło mi dopiero na studiach trzeciego stopnia, gdy po tym jak kupiłam bilety do Włoch, przyszedł mail o przełożonych zajęciach. No stwierdziłam, że nie ma takiej opcji, bo już za wszystko zapłaciłam, a do tego zobowiązałam się podrzucić z Polski jakieś ważne rzeczy a potem kilka przewieźć do kraju. 
Nieobecność to pikuś, wyskoczył jednak termin eseju zaliczeniowego. Tematy pojawiły się zbyt późno, musiałam go jakoś napisać bez możliwości skorzystania z biblioteki. I świat się nie zawalił, jedną książkę zeskanowała koleżanka, innych źródeł nie miałam, więc skorzystałam z tych tekstów, które są w internecie i to była moja jedyna ocena niższa niż pięć. 
Jeśli czegoś w życiu żałuje, to spinania tyłka i swojego poczucia obowiązkowości. Poczucia, że coś muszę. Podczas studiów doktoranckich nieustannie miałam poczucie, że może i mam jakieś plany, ale zaraz wyskoczy coś super ważnego i będę musiała być na uczelni.
I nagle zdałam sobie sprawę, że tych maili by nie było, gdybyśmy nie odczytywali wiadomości po siedemnastej w piątek i nie przychodzili w poniedziałek potulnie. Bo najszybciej w poniedziałek o 9tej można odczytać i napisać „bardzo mi przykro, ale nie ma takiej możliwości”.
Ja wszystko ogarniam, dopóki zdrowie względnie dopisuje. A potem zdarzył mi się taki dzień, że czułam się paskudnie, ucięłam sobie drzemkę i wstałam następnego dnia o czternastej. I świat się dalej kręcił, nikt pilnie czekający na moją wiadomość nie umarł, a jeśli miał jakieś opóźnienia, to nauczył się by pisać do mnie w „reasonable hours”. To nie jest już dłużej mój problem.
Byłam zaangażowana w kilka projektów, które zapewniały ładniejsze pieniądze, ale takie nieustanne „zawieszenie” w oczekiwaniu na czyjąś decyzję, na dalsze kroki. Zaplanowałam sobie poprawki projektu według uwag na dany tydzień, ale nic się nie działo, a potem popraweczki przyszły dwa tygodnie później, gdy ja miałam już masę innych zobowiązań.
Wiecie jak mi super z mniejszymi pieniędzmi ale bez tego zawieszenia? Zresztą w uzyskanym czasie zaczęłam robić inne rzeczy, które z czasem zaczęły przynosić jakieś sensowne zyski.
Szalenie kocham szpilki, ale kocham też Lwowską Operę, do której prowadzą stare, zabytkowe kocie łby. Jest coś wyzwalającego w przejściu się do opery w płaskich butach i wyciągnięciu z torebki ładniejszych. Tak, poszłam jak przedszkolak ze zmiennym obuwiem.
I zakochałam się w zadawaniu sobie dwóch super ważnych pytań, ilekroć zaczynam się przejmować.
– Co najgorszego może się stać?

– Czy będę o tym pamiętać za pięć lat?
Zazwyczaj super ważne problemy odchodzą w niepamięć w ciągu miesiąca. 
Bez żenady wskazuję kelnerowi palcem pozycję w karcie i mówię „nie mam pojęcia jak to się wymawia, ale poproszę”.
Zamówiłam sobie do żabich udek chleb w fancy knajpce! Myślicie, że ten kelner mnie pamięta? 😀
Przejmowanie się jest jak wirus. Masz z czymś luz, ale wszyscy wokół chodzą spięci i robią wielki problem o jakieś bzdury, więc atmosfera udziela się tobie. Jak myślę o tym, jaka byłam kiedyś, to szalenie cieszę się, że mi minęło. 
Nie mam sensownej rady na to, jak wyluzować. To podobnie jak z radą dermatologa dla mojej koleżanki. To nie takie proste.
Z mojej perspektywy dobrą terapią jest coś zupełnie na wszystkich płaszczyznach zawalić, a potem zobaczyć, że świat nie spłonął. To będzie najgłupsza rada jaką kiedykolwiek przeczytasz na blogasku lajfstajlowym, ale – jeśli masz ten problem co ja kiedyś – spierdol coś.
Coś zepsujesz, z czymś się zmierzysz, ale zobaczysz, że najgrosze co może się stać nie jest aż tak potwornie straszne jak się wydaje.
Rzekłam siedząc na krześle jak ciotka dobra-rada. A seiro to wrzucam foto by dać link do butów, bo obiecałam na storiskach i zapomniałam. Szpilki są  z Renee i mienią się jak piękny żuk spotykany wiosną gdzieś wśród mchu. Cudowne.

Podobnie jak nie przejmowanie się głupotami.

Bądź na bieżąco! 
  INSTAGRAM ❤ FACEBOOK 
❤ FACEBOOK MONIKI 


Niektóre teksty widzą tylko subskrybenci (nie lądują na „głównej”) –

 jeśli chcesz być na bieżąco, zostań obserwatorem w google lub na bloglovin 🙂 A jeśli dany tekst Ci pomógł, sprawisz mi przyjemność, jeśli klikniesz +1 w g+ pod tekstem 🙂

Komentując oświadczasz, że znasz regulamin

Uściski, Ania
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Łucja
1 rok temu

Jeju, ciągle się uczę tego „nie przejmowania się”. Dziś wystarczyło, że miałam przygodę z roborockiem, który się zepsuł i to mnie tak wyprowadziło z równowagi, że nie mogłam się uspokoić przez kilkanaście minut 🙁 Głupie jest to, że tak małe rzeczy i tak nieważne rzeczy potrafią zepsuć dzień

Previous
Zjadłam żabie udka i jestem wściekła na kobiety [TYGODNIK]
Jak przestałam się wszystkim przejmować – najgłupsza rada jaką przeczytasz. Ale skuteczna

1
0
Would love your thoughts, please comment.x
()
x