Gdy byłam w liceum, zawsze ze zdziwieniem przysłuchiwałam się opowieści mojej starszej koleżanki, która dzień przed maturą ustną poszła na wielką imprezę. I całkiem dobrze zdała.
Potem tak wyszło, że dziwnym trafem ja przed próbną maturą byłam na wieczorze panieńskim. W efekcie miałam pierwszy (i ostatni!) raz w życiu tapirowane włosy, bo inaczej każdy zobaczyłby moje fioletowe ucho.
Yep, zasnęłam z farbą* na głowie 🙂
Ale przed samą maturą nie imprezowałam.
Odmieniło mi się na studiach. Podczas pierwszej sesji zrozumiałam, że nie chcę tak żyć. Około miesiąc (bo kolokwia) życia, całkowicie mi gdzieś wyparował. Wbrew pozorom, na pedagogice jest naprawdę dużo nauki, a obłożenie planu było ogromne – pierwszy dzień wolny nasz plan zajęć przewidział dopiero na trzecim roku, a reszta to siedzenie na uczelni 7:30 do 17-19. O zajęciach z terapii do 22 nawet nie wspominam, bo na samą myśl jest mi słabo 😀
Podczas pierwszej sesji zamieniłam się w jakiegoś cyborga. Ciągle się „uczyłam”.
W praktyce wyglądało to tak:
Nigdzie nie wychodziłam – „bo miałam naukę”. Przy ponad dwudziestu zaliczeniach rozwleczenie w czasie tego procesu było dla mojej psychiki straszne. Co chwilę siedziałam na fejsie i lajkowałam wpisy koleżanek o treści :
Oglądałam kwejki i inne śmieszne obrazki o sesji. Cokolwiek robiłam, miałam wyrzuty sumienia, że się nie uczę. A jak już się uczyłam, to również czułam się pozbawiona energii. Nauka poprzez czytanie notatek była cholernie nieefektywna, a ich przepisywanie było wielką stratą czasu (tak, wmawiałam sobie, że jak przepisuję, to się uczę).
Po takiej orce czułam się bardzo wyczerpana i pozbawiona radości z życia. Szczególnie po zaliczeniu historii myśli pedagogicznej, gdzie miałam do przeczytania 10 lektur w stylu „życie codzienne w Anglii elżbietańskiej” 😉
Ten straszny miesiąc czasu wiele mnie nauczył.
Przede wszystkim tego, by nie pozwolić sobie na to, aby dementor o imieniu Sesja złożył mi drugi raz śmiertelny pocałunek.
PO CO SIĘ UCZYĆ?
Założyć buty i potańczyć.
Piję mało alkoholu, więc kac nie stanowi wielkiego problemu. Ale taniec jest ekstra. Śmiech, emocje, spocone ciała i radość po wysiłku.
To uniwersalny język i idealna dla mnie forma pozbycia się wszelkiego stresu. Można się wypindrzyć, ubrać nie do końca „poważnie”, bo i tak po godzinie wszyscy będą zbyt weseli by zauważyć niedociągnięcia. Można się zmęczyć, pośmiać i zgrzać.
Bawić się do utraty tchu.
Od kiedy chodzę na imprezy między egzaminami…mam lepsze oceny. To forma nagrody za jeden napisany i resetu przed drugim.
Nie, jutro nie mam egzaminu. Mam kobyłę w piątek. Ale ponieważ to ostatni egzamin w tej sesji… to jestem świadoma tego, że połowę czwartku będę niezdatna do nauki. Istnieją drugie terminy, więc się nie spinam.
Nie ma dla mnie nic przyjemniejszego niż trochę się wyszaleć.
Dzisiaj są urodziny mojego znajomego. Jeśli nie poszłabym na imprezę, siedziałabym nad notatkami smutna, że inni się bawią, a ja się uczę. Pewnie nie umiałabym się skupić na nauce i oglądałabym zabawne kotki w internecie.
Dzisiaj wolę się pobawić, a nauka pod presją czasu i odrobiną adrenaliny jest bardziej ekscytująca :))
Wyrwanie się z domu jest ważne dla higieny umysłu ;-).
Pierwsze dwie sesje spędziłam na nauce (drugą mniej depresyjnie, ale podobnie). Wszystkie kolejne na luzie i z masą drobnych nagród, chodzeniem na imprezy i w konwencji zabawy. Zgadnijcie kiedy miałam lepsze oceny i jaki był jedyny rok, kiedy nie miałam stypendium.
A na sobie mam:
SUKIENKA: klik, RAJSTOPY: klik, BOTKI: primark, allegro
Jestem ciekawa, czy imprezujecie w trakcie sesji. Robicie przerwy w nauce na totalny reset, czy raczej ciąg nauka-stres-nauka-stres przeplatany redbullami? A może jakieś inne zaskakujące sposoby relaksu?