Cieszę się, że na prywatnym profilu zadałam pytanie o tematy na teksty, bo pomysł na ten wypłynął od was, a ja dzięki temu nie zrobię „suchego” wpisu we współpracy, tylko taki, który ma szansę zaintrygować też innych.
Opowiem wam o tym, jakie kosmetyki przywożę sobie z podróży, a jakich już nie. I dlaczego moje podejście się zmieniło.
Ludzie mają różne wizje podróżowania. Jedni odhaczają punkty z przewodnika, drudzy lubią wycieczki zorganizowane. Mnie interesuje życie codzienne. Co lokalsi jedzą, jak spędzają czas. Bezwstydnie zaglądam do ich koszyków sklepowych i przyglądam się temu, w co się ubierają. Z niemal każdej podróży przywożę sobie lokalną sukienkę (nie zawsze się udaje, nie znalazłam nic sensownego z metką made in Georgia, ale już w Tunezji nie było problemu). Przywożę przyprawy i zawsze sprawdzam smaki chipsów.
Lubię też testować lokalne mazidła. Nie mam potrzeby kolekcjonowania magnesów i pocztówek, ale rozumiem tę potrzebę u innych.
Każde miejsce na świecie z czegoś słynie i w czymś wymiata. Poznawanie tego od środka sprawia mi wielką frajdę. Nie ma to jak porządny żel aloesowy z Tajlandii czy kmin z Tunezji. Moja shakshuka nigdy nie smakowała tak dobrze! Był tak aromatyczny, że musiałam trzymać go w woreczku strunowym i słoiku jednocześnie, bo zapach przeszedł na całą szafkę. Jaśmin z Malezji śni mi się czasami po nocach, tak samo jak oliwa z Grecji i wszystko na jej bazie. A tutaj, na Zanzibarze hitem są algi, wykorzystywane do produkcji mydeł, olejków i kremów, oraz ylang ylang, który pachnie obłędnie!
Ale nie zawsze jest tak kolorowo. Gdy byłam na Gwadelupie, większość kosmetyków do włosów przeznaczona była do zupełnie innej porowatości i struktury. Błąd z „najwyżej się dokupi na miejscu” popełniłam też teraz, stąd moje włosy się puszą i nie są w najlepszej kondycji. Włosy Tanzanek są zupełnie inne niż moje. Podobną wtopę zaliczyłam podróżując po Azji południowo-wschodniej, gdy nie mogłam kupić żadnego balsamu do ciała. Wszystkie były wybielające! Extra white, sparkling white, healthy white…
Nie mówiąc o mojej przygodzie z szukaniem tamponów na Bali (nie udało się) a potem w Wietnamie. Gdy w końcu znalazłam je w aptece w Sajgonie, zapakowano je w czarną torbę, jakbym miała tam najbardziej wstydliwą rzecz na świecie.
Najbardziej epicką wpadką jest jednak tajska pasta do zębów, która rzeczywiście mocno je wybielała, bo miałam w sobie mnóstwo substancji ściernych. Wszystko było super, aż moje zęby zrobiły się wrażliwe i po odstawieniu pasty błyskawicznie chłonęły żółty odcień z herbaty. Mimo najszczerszych chęci, nie jestem w stanie zrezygnować z jej picia, ani pić gorącego napoju przez słomkę. Ten kosmetyk za 3 zł okazał się finalnie bardzo kosztowny, bo zęby muszę co roku wybielać u stomatologa! A potem jeszcze był słynny dokument z Netflixa o podrabianych kosmetykach z bazaru i zaczęłam się zastanawiać, co ja miałam w głowie, że kupowałam lokalne maseczki na tajskim bazarku. Przecież nie kupiłabym tego typu produktów na bazarku w Polsce. Nie mam żadnej gwarancji co w nich jest ani jak były przechowywane! A z drugiej strony te kosmetyki z Azji działały po prostu tak dobrze!!!
Nadal lubię kupować lokalne kosmetyki (z tej przywiozę sobie genialny olejek do masażu z alg i jaśminu), ale raczej stawiam na surowce i zapachy. Na szczęście dzisiaj nie trzeba już podróżować, aby czerpać z bogactwa świata całymi garściami.
Jeszcze przed wyjazdem (a jestem w Tanzanii już prawie 2 miesiące) odezwała się do mnie marka Calluna Medica. Calluna znaczy wrzos, a historia marki jest bardzo piękna i wiąże się z podróżami. Założycielka marki miała problemy z cerą, a jednocześnie podróżowała po Azji. Europejskie kosmetyki nie zdawały egzaminu, ale polubiła skuteczność tamtejszych. Szczególnie koreańskich, więc… postanowiła przenieść te rozwiązania na rodzimy grunt. I udało się! Ja testowałam maseczki, serum olejowe oraz tonik.
Te maseczki to mój osobisty hit. Nie jestem największą fanką maseczek w płachcie, ale komfort użytkowania tych jest ogromny. Wykonane są z bio nano-celulozy, którą chroni aż 7 patentów, zabezpieczone z dwóch stron warstwą ochronną, (którą należy zdjąć) i nasączone bioemulsją zawierającą dobrodziejstwa z różnych zakątków Europy. Moja ulubiona to „Russia” (jest do cery dojrzałej, ale cudownie mi się sprawdziła) oraz „Norway”, do pielęgnacji skóry wrażliwej, szorstkiej i odwodnionej, czyli wypisz wymaluj – mojej. Oferta oczywiście jest znaczenie bogatsza i można w maseczkach przebierać do woli, każdy znajdzie coś dla siebie. Myślę, że po powrocie dołączą jako element rytuału pielęgnacji do moich niedziel dla siebie.
Jest jeszcze jeden aspekt, który pragnę poruszyć. Dotykanie siebie, w tym swojej twarzy. Tak wiem, już słyszę ten krzyk kosmetologów, ale dajcie mi chwilę, dogadamy się 😎. Ja wiem, że brudne paluchy na twarzy, to proszenie się o niemiłe niespodzianki, ale jest jeszcze jedna perspektywa, którą warto znać. Jak dotarła do mnie walizka z rzeczami, za którym tęskniłam, zaczęłam się zastanawiać po co mi ta cała pielęgnacja. Chodzę tutaj boso lub w japonkach, nie szukam romansów z lokalsami ani nawet nie czuję potrzeby nikomu się podobać. Ale masło do ciała i kilka innych kosmetyków sprawiło mi ogromną radość i uświadomiłam sobie, że czerpię przyjemność z tego całego dbania o swoje ciało.
A potem zaczęłam drążyć i natrafiłam na artykuły doktora Kevina Chapmana, który opisywał psychologiczne aspekty dotykania własnej twarzy. Co to daje? Pozwala regulować stres i lepiej zapamiętywać informacje. Czujemy się dzięki temu bardziej samoświadomi! Podrzucam wam dwa badania naukowe na ten temat: (jeden, dwa). Może zatem dotykanie się po twarzy w trakcie pandemii nie jest rozsądne, ale w domu, czystymi rękoma podczas wmasowywania olejku w twarz lub nakładania toniku? Dla mnie to sprawdza się genialnie, a dr Chapman zajmuje się zaburzeniami lękowymi, więc ma ten temat w małym paluszku. Myślałaś kiedyś o codziennej pielęgnacji w ten sposób?
No i przy okazji mam pro tipa! Obejmij się. Tak, samego siebie. Skrzyżuj ramiona i mocno się uściśnij. Wsłuchaj się w swój oddech, policz do dziesięciu. Przytulanie pomaga redukować stres, podziękujesz mi później!
W swoim e-booku podałam zasady współprac, jakich się podejmuję. Pierwszeństwo zawsze będzie mieć polska marka, która nie testuje na zwierzętach. I taka jest Calluna Medica. Polska produkcja, polska myśl technologiczna, polska marka.
I jeszcze super informacja na koniec. Calluna Medica właśnie wietrzy magazyny, więc wszystko jest na wyprzedaży. Wszystko co przetestowałam, czyli tonik (bardzo delikatny, mam wrażliwą skórę) czy serum olejowe, zawierające składniki, o których istnieniu nie miałam pojęcia (np. olej buriti) polecam całym sercem.
Kosmetyki można kupić na stronie https://callunamedica.com/pl/ , oraz w perfumeriach Douglas.
Mam też kod rabatowy ania15, który działa na stronie Calluna Medica do 1.04 do pólnocy i dodatkowo obniża cenę produktów (działa na serum i kremy) o 15%. Poza kodem też są teraz duże wyprzedaże, polecam!
Zdjęcia: Victor Borsuk
Post we współpracy z Calluna Medica
Piękne zdjecia, choć jak widziałam na instagramie, jak pisałaś o kolcach to cię podziwiam, że tam wlazłaś 😀
Hej! Ania napisała o tym w zeszłym roku tekst – https://www.aniamaluje.com/2020/08/czy-nauczyciel-moze-sprawdzic-zeszyt-z-zeszlego-roku.html
W skrócie – nauczyciel nie może ocenić notatek i zadań z poprzednich lat, tylko z obecnego roku szkolnego.
Pozdrowienia!