Wigilia w Tajlandii – impreza u Jezusa i co na to moi rodzice?

Nie zaliczę ile razy usłyszałam ostatnio pytanie o to, czy nie czuję się źle spędzając święta poza domem i co na to moi rodzice 😀 
Bardzo chętnie odpowiem!

Nie jestem fanką świąt. Kiedyś lubiłam święta, ale po namyśle doszłam do wniosku że lubię je ze względu na… wolne. Gdyby przysługiwało mi dodatkowe osiem dni, mogłabym w tamtym czasie obchodzić nawet Chanukę.
Od kiedy jestem freelancerem sama decyduję o tym czy weekend mam we wtorek i środę czy w sobotę i niedzielę. Czy chcę pracować więcej i zarabiać więcej, czy pracować mało i zarabiać mniej. Nie potrzebuję wolnego z łaski, więc święta od dawna mnie nie ekscytują. Ot, cała historia.
Nigdy nie krylam też że nie jestem katoliczką, chociaż formalnie nie dokonałam apostazji. Ja się do kościoła nie zapisałam i dopóki apostazja nic mi nie daje poza straconym caasem, dopóty nie zamierzam jej dokonać. Jeśli miałabym możliwość przesunięcia podatków z funduszu kościelnego na inny cel – stanę pierwsza w kolejce by to zrobić. Chętnie wpłacę na szkoły w Kambodży.  Pożytek lepszy niż z klepniętego pacierza.
Kiedy pytają mnie… Nie jest ci tak smutno, wigilię poza domem to odpowiadam:
Nie jest. Jest cudownie.
35 stopni Celsjusza, wilgotny i lepki Bangkok. Przygoda.
Nawet choinki i mikołaje się znalazły. Wciąż jestem wierna swoim poglądom – w 2013 na podobne pytania odpowiedziałam tekstem „wigilia ateistki„, chociaż to określenie jest sporym skrótem myślowym dalekim od prawdy.
Nie jestem religijna. Jestem wierząca. Wierzę w Stwórcę, coś co stwarza a nie jest stworzone. Wierzę w Boga z Ewangelii Jana. Wierzę że Bóg jest miłością. Że miłość jest Bogiem. Że najważniejsze to kochać bliźniego jak siebie samego. A żeby kochać bliźniego i się o niego troszczyć, trzeba zadbać o siebie. A ja bardziej to zrobię odzyskując swój oddech w ciepłej Tajlandii niż dręcząc karpia.
Zero w tym sprzeczności. 
Jak wyglądała moja wigilia? Mogliście wbić na snapa. Jest tu tyle do zobaczenia że nie mam czasu naciskać spustu migawki. Kolory, smaki, zapachy, zastanawianie się czy ta Tajka która jest przed tobą to przypadkiem nie Taj, czy jako biały człowiek słyszysz wyższą cenę za dany produkt i czy „not very spicy” znaczy „bardzo spicy” czy „bardzo-bardzo spicy” oraz nasuwające się na język „i don’t need your fuckin’ tuk-tuk”/
Po zwiedzaniu przepięknego Pałacu Królewskiego i przerwie na chillowanie w basenie (tak, zewnętrznym!), przeskoczyliśmy w inne ciuchy i ruszyliśmy świętować. Jak? W planach była Wigilia podróżnika, ale okazało się że podróż po zakorkowanym Bangkoku wyniesie jakieś… trzy godziny. To były nasze ostatnie dwa dni w tym mieście i nie było na to czasu, więc wyruszyliśmy „coś zjeść”. Najlepiej sajogonki. Najlepiej polane sosem sojowym. A potem się zobaczy.
Po wsunięciu sajgonek i wędrowaniu ulicą pełną uroczych ale  tandetnych świątecznych ozdób (brakowało mi jeszcze szczurów w czerwonych czapeczkach) zdecydowaliśmy się na challenge. 12 dań, jak w Polsce. Z obliczeń wynikało że zamkniemy się w 72 złotych… na 3 osoby. Bez zmywania, stania przy garnkach, mycia tych wszystkich oblepionych ciastem misek. I tego jedzenia, które potem jest konsumowane aż do Sylwestra, bo każdy napchany jest do granic możliwości.
Jedyny smak jakiego w tamtym momencie trochę mi brakowało to sernik z masą kajmakową. Mój kochany sernik, zrobię go po powrocie. W Tajlandii brakuje mi jedynie pysznych ciast.
Jak wyglądał challenge?
Sajgonki, mango sticky rice, szaszłyk, zupa tom yum, lody kokosowe w kokosie, tajski naleśnik z masłem orzechowym i bananem, kurczak i coś jeszcze, czego nie pamiętam bo na ósmym daniu powiedzieliśmy PAS i poszliśmy na „pasterkę”.
Ja osobiście musiałam podtrzymywać swój szczęśliwy brzuszek by nie zamiatał ulicy. Zresztą kilka godzin później taksówkarz pytał „który to miesiąc?” a ja nie wiedziałam czy odpowiedzieć że spodziewam się dorodnej kupy czy że w moim brzuszku znajduje się uroczy mały Pad Thai.
Decyzja? Pora na pasterkę (okej, w międzyczasie był masaż stóp, ale to temat na osobną historię :D)
Wiadro drinków i wylądowaliśmy na ulicznej imprezie na Khaosan Road, tam gdzie wcześniej jedliśmy. Zachodnia muzyka i tłum bawiących się ludzi wszystkich ras, płci i w każdym wieku, przy czym najlepiej z całego towarzystwa bawił się chyba starszy pan Taj. Można powiedzieć że impreza z okazji Urodzin Jezusa (tak, była już północ) udała się rewelacyjnie. Gdy napisałam o tym na instagramie, odlubiło mnie 40 osób. Czy to nie hipokryzja? Co jest złego w świętowaniu radosnego wydarzenia? W sposób jednoczący ludzi różnych wyznań, ras, płci, o różnym wieku i odcieniu skóry? Bawili się czarni, biali, żółci i czerwoni, chociaż to ostatnie to kwestia wypitego alkoholu niż domyślnego koloru skóry.
Krótki filmik zobaczycie tutaj. Bawiłam się z ludźmi, którzy prawdopodobnie nie przeszliby selekcji jakie prowadził każdy odwiedzony przez nas wcześniej Sky Bar. I bawiłam się rewelacyjnie!
A tu lepszy filmik:

 Czy nie brak mi „magii świąt”? Spotkań z rodziną?
Prawdę mówiąc, widzę się ze swoją rodziną co niedzielę, więc NIE. Kocham swoją rodzinę bardzo mocno, ale nie mieszkam tysiąc kilometrów dalej by mi jej brakowało. Jest coś pełnego sprzeczności w deklaracjach o wielkiej miłości do rodziny i… widzeniu się z nią raz do roku. 
Jedzenie? Oj kocham jeść, ale te potrawy mogę zjeść po świętach i inie będę płakać. Serio.
To moja pierwsza Wigilia poza domem, poza krajem, poza zimnem, poza kolejkami, poza „czego nie jysz?” wypowiadanego przez moją babcię. I pói co – to najlepsza Wigilia w moim życiu.
W Polsce też byłaby spoko. Ubrałabym się jakoś świątecznie, zrobiła pierniki i sałatkę jarzynową. Kaszląc pewnie przy tym niemiłosiernie, bo moje oskrzela były w kiepskiej kondycji.
Tak jest spoko. Serio. Lubię mieć wolne wtedy, gdy inni mają. 
*wiem że będą pytania o płaszczyk więc wrzucam link, ale uwaga – to NIE jest płaszcz. On nie ma rękawów, obczajcie to dobrze na fotkach przed zakupem.
Lubię dobrze zjeść, lubię spędzić miło czas, lubię świętować. 
Ale bardziej podoba mi się świętowanie w radosny sposób, w 30 stopniach Celsjusza, z radosnymi ludźmi wokół i  w atmosferze przygody. Jezus robi najlepsze imprezy na świecie. Jednoczą wszystkich.
Pssst!, zobaczcie Azjatycki Czwartek u Oli i której właśnie jestem –  opisała kilka przygód na które nie starczyło mi tutaj miejsca! jeśli jeszcze nie ma tego tekstu to za kilka minut będzie 😀
Podsumowując – ja jestem zachwycona, moi bliscy (poza babcią naturalnie) nie mieli żadnego problemu. A już lada dzień Sylwester na Phuket 😀
Jesteście tradycjonalistami czy mając okazję spędzilibyście Wigilię pod palmą?



Bądź na bieżąco! 
  INSTAGRAM ❤ FACEBOOK 
❤ FACEBOOK MONIKI 

Niektóre teksty widzą tylko subskrybenci (nie lądują na „głównej”) –

 jeśli chcesz być na bieżąco, zostań obserwatorem w google lub na bloglovin 🙂 A jeśli dany tekst Ci pomógł, sprawisz mi przyjemność, jeśli klikniesz +1 w g+ pod tekstem 🙂

Follow on Bloglovin

Komentując oświadczasz, że znasz regulamin

Uściski, Ania
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Previous
Nie obraź się, ale śmierdzisz
Wigilia w Tajlandii – impreza u Jezusa i co na to moi rodzice?

0
Would love your thoughts, please comment.x
()
x